Keylong. Godzina 3:00 w nocy. Ledwo żywy wytaczam się ze zdezelowanego autobusu po 17 godzinnej podróży niebezpieczną „drogą” z Leh w Indiach. „Wy Polacy jesteście wszędzie! Zapal sobie. Zaraz będzie Ci lepiej” – słyszę za plecami. Z półmroku dworca wyłania się uśmiechnięty Anglik. Mógłby być moim dziadkiem, ale częstuje mnie jointem oraz whisky i już wiem, że w głębi duszy jest moim rówieśnikiem.
Steve jest w Indiach 17 raz. Przyjechał na pół roku. Ma ze sobą plecak mniejszy i lżejszy od tornistra polskiego pierwszoklasisty i patrzy z lekką pogardą na mój cyfrowy aparat fotograficzny i telefon komórkowy. „Zdjęcia na pamiątkę, a telefon do kontaktów z rodziną-nie chcę żeby się martwili” – tłumaczę się niejasno. Steve zaciąga się głęboko lokalną marchuaną i zaczyna opowieść o prawdziwych Indiach. Nie wiem czy ten uśmiechnięty, pomarszczony człowiek ma jakiekolwiek wykształcenie. Nie wiem kiedy ostatnio spał w porządnym hotelu. Wątpię żeby miał przy sobie dużo pieniędzy. Jednak patrząc mu w oczy, gdy opowiada o Kashmirze sprzed 30 lat-kranie wolnej od turystów, widzę w nich ogromną mądrość życiową. Mądrość, której nie powstydziłby się żaden profesor renomowanej uczelni. Mój nowy przyjaciel w swoich wyprawach zawsze obiera kierunek przeciwny do tłumu. Dociera do miejsc, które z pozoru wydają się nieatrakcyjne, odkrywa ich ukryte piękno i poznaje niesamowitych mieszkańców. Dzięki jego radom czas spędzony w Manali-kolejnej wiosce na moim szlaku- jest pełen uroku, dzięki jego opowieściom docieram do miejsc, w które nie zapuszczają się zorganizowane wycieczki.
Steve był praktycznie w każdym zakątku Indii. Jest dla mnie chodzącą encyklopedią. Udaje mu się nawet wlać w moje serce trochę nadziei. Uważa, że nawet postęp cywilizacyjny nie jest w stanie zabić w człowieku potrzeby podróżowania i że tych którzy bardziej cenią drogę, niż sam cel nigdy nie zabraknie. Nie zmienią tego samoloty odrzutowe, tanie linie lotnicze, klimatyzowane autokary, ani niezliczone biura podróży.
W ciągu kilku następnych tygodni jego słowa znajdują potwierdzenie w rzeczywistości. W Dharamsali spotykam Sebastiana-Szweda. Właśnie wyjeżdża do domu
po półrocznym pobycie w tym buddyjskim mieście, by zarobić kilka groszy. W Dharamsali pracował jako wolontariusz ucząc młodych tybetańskich uchodźców języka angielskiego. Jednocześnie poznawał ich kulturę i mentalność ze strony jaka jest zarezerwowana tylko dla nielicznych. W Darjeeling spotykam Izraelitę polskiego pochodzenia. Adam kocha świat, a świat kocha jego-prawdę mówiąc sam nie wie dokąd jutro pojedzie- „Przecież wszędzie jest pięknie. Wystarczy się przyjżeć” .