Ladakh przywitało mnie słońcem. Tak po prostu. Wsiadłem do samolotu i w ciągu godziny otoczenie zmieniło się z dusznego koszmaru na bramę raju. Bo tak właśnie musi wyglądać to legendarne miejsce, a przynajmniej mój własny raj na pewno znajduje się w górach. Wydaje się jakby świat z perspektywy ich podnóża był prostszy - w takim miejscu wszystkie problemy wydają się być błahostką. Od momentu, gdy po raz pierwszy ujrzałem góry Ladakh uspokoiłem się i wyciszyłem.
W Leh na każdym kroku spotykam ślady kultury tybetańskiej. Szczerze mówiąc ten region Indii jest bardziej tybetański niż hinduski – bardzo mi to odpowiada. Ladakh często jest nazywane Małym Tybetem i trudno się z tym nie zgodzić. Kilkugodzinny spacer wąskimi uliczkami Leh wprawia w zachwyt – pełno tu młynków modlitewnych, kolorowych straganów z ciepłymi czapkami lub soczystymi owocami i warzywami. Gdy idąc ulicą podniesiemy wzrok ponad linię dachów, to ukazują się nam wspaniałe góry i ich ośnieżone szczyty, dopiero potem nieskazitelnie błękitne niebo.
W jednej z agencji turystycznej poznaję parę Australijczyków i razem wynajmujemy jeepa z kierowcą. Jutro jedziemy do doliny Nubra (zielonej doliny kwiatów) – a jednak marzenia się spełniają.