Wyjechaliśmy z Delhi o 8:30. Przed opuszczeniem stolicy zatrzymaliśmy się przy ogromnym pomniku Shivy - boga zniszczenia, bez którego kreacja nie byłaby możliwa.
Podróż małym miejskim samochodem(praktycznie wszystkie samochody są tutaj mikroskopijnych rozmiarów) marki Tata Indica z Mahindrą - naszym kierowcą - dostarczyła wielu atrakcji, nie tylko związanych ze specyficznym ruchem ulicznym. Pierwsze wielbłądy, camel carty, kolorowe wsie z bazarami zatłoczonymi do granic możliwości, kobiety w kolorowych sari lub czarnych jak smoła burkach. Ten odpustowy charakter dopełniają tutejsze ciężarówki(których na drodze są tysiące)-monstrualne, muskularne, kolorowe i przyozdobione jak na paradę lub festiwal. Wygląda to tak jakby pomiędzy kierowcami odbywał się jakiś nieoficjalny konkurs na najoryginalniejszą maszynę.
Mimo tych wszystkich zachwytów, po pięciu godzinach jazdy z niemilknącym akompaniamentem ogłuszających klaksonów przerwa w przydrożnej restauracji była zbawieniem. Kolejne losowanie - tym razem padło na Fried Dal- ryż z sosem z soczewicy z dużą ilością kminku. Proste i smaczne.
Do hotelu położonego w centrum Mandawy dojeżdżamy późnym popołudniem. Jest to bardzo spokojne i ciche miejsce w porównaniu ze stolicą Indii. Hotel jest koronkowym dziełem sztuki w kolorach tęczy, a z jego dachu rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na okolicę. Niedaleko hotelu miejscowi budują minaret-fascynuje mnie rusztowanie- aż cud, że się jeszcze nie zawaliło.
Po zakwaterowaniu idziemy na spacer. Robię pierwsze zdjęcia Hindusom. Praktycznie każda twarz jest ciekawa. Wszystkie wyrażają jakieś emocje, wszystkie mają niespotykane rysy.
Mandawa była w XVIII wieku ważnym miastem na szlaku kupieckim. Jedwab, bawełna, opium- to tym się tutaj handlowało, to na tym miejscowi kupcy zbijali majątki. Domy – haveli – ich rodzin szczelnie pokryte są freskami(niestety wiele z nich jest w opłakanym stanie), mają atrium, kilka pięter i taras widokowy na dachu. Wchodzimy do poszczególnych haveli mimo, iż są zamieszkane! Rodziny nic nie robią sobie z odwiedzających ich progi turystów – nawet nie przerywają swoich codziennych obowiązków.
Po ciężkiej nocy wyruszamy w kierunku Bikaner . W nocy przerwy w dostawie prądu sprawiały, że gdy tylko przestawał pracować wentylator otaczała nas gęsta, ciężka i parząca galareta - tutejsze powietrze. Miejscowi radzą sobie z takim problemem za pomocą spalinowego generatora. To wielkie wyzwanie zasnąć tuż przy pracującym za oknem silniku i akompaniującym mu wentylatorze nad głową.
Dziś jedziemy do świątyni szczurów – będę „polował” na białego – podobno przynosi szczęście.